piątek, 18 lutego 2011

mainstream #2

Marshall Bruce Mathers III. Lub po prostu Eminem. Jedni go kochają, inni nienawidzą. Co z tego, skoro i tak jest ikoną rapu, a co za tym idzie, jego nieodłącznym elementem. Ja sam jestem nastawiony do niego krytycznie, po prostu robi z siebie pajaca.



Recovery wzbudziło tyle samo kontrowersji co sama postać Slim Shady'ego. Ogólnie śmieszna sytuacja bo w  końcu jest to łagodna płyta, z nastawieniem na refleksje a podzieliła słuchaczy na dwa obozy: jedni którzy wręcz kochają ten album i Ci którzy kochają go nienawidzić.

1. Cold Wind Blows
2. Talkin' 2 Myself (feat. Kobe)
3. On Fire
4. Won't Back Down (feat. P!nk)
5. W.T.P.
6. Going Through Changes
7. Not Afraid
8. Seduction
9. No Love (feat. Lil Wayne)
10. Space Bound
11. Cinderella Man
12. 25 to Life
13. So Bad
14. Almost Famous
15. Love The Way You Lie (feat. Rihanna)
16. You're Never Over
17. Untitled

Pierwsze co rzuca się w oczy, to refleksyjność. Em już nagrywał takie kawałki, ale teraz nagrywa cały album o swoich refleksjach! Okraszone są one świetnym flow i głosem, bardzo dobrymi bitami i wybitną techniką. I to jest  pierwszy zarzut antyfanów Recovery. Shady stracił pazur i podporządkował się rynkowi. Nie ma nic śmieszniejszego niż takie stwierdzenie. Właśnie te złośliwe komentarze w utworach, krytykowanie gwiazdek itd. mimo iż wydaję się być wojną z rynkiem, było podporządkowywaniem się pod jego wymagania. Każdy w końcu chce słuchać gościa który atakuje każdą gwiazdkę.

A ja? Ja przyznam szczerze, zakochałem się w tej płycie. Lubię takie klimaty które pozwalają na refleksje a jednocześnie nie narzucają nam tak bardzo toku myślenia. Kiedyś nawet powiedziałem, że to będzie klasyk i chyba nie mogę się z tym nie zgodzić nawet teraz kiedy emocje opadły. Tym po prostu trzeba się jarać. Kto nie docenia tej plyty to jest zapatrzony w Vive i MTV ;p

To może tak po kolei, płytę otwierają słowa
Cause some things just don't change 
It's better when they stay the same 
Altough the whole world knows your name 
So on the biggest days they came to see you spit on the game
Po których słyszymy właściwy już track Cold Wind Blows. Nastraja nas bardzo dobrze, jest kilka śmiesznych wersów
During an earthquake urine in your face 
Cause  you're fake, ahh what the fuck that hurt went
 jak i pierwsze rozkminy.
Alright then I quit, God I give up
Call it evil that men do, lord forgive me for what my pen do
This is for your sins, I cleanse you
You can repent but I warn you, if you continue
To hell I'll send you, and just then the wind blew
Drugi track to fenomenalne Talkin' 2 Myself. Ten refren Kobe'ego to po prostu poezja! Sam tytuł już daje do myślenia, a sam kawałek nie zawodzi. Słyszymy między innymi o dawnych planach artysty:


I almost made a song dissin Lil Wayne It's like I was jealous of him cause of the attention he was gettin I felt horrible about myself, he was spittin and I wasn't, anyone who was buzzin back then coulda got it Almost went at Kanye too, God it feels like I'm goin psychotic, thank God that I didn't do it
Zostajemy przeproszeni za dwa ostatnie albumy jak i przeprasza T.I. Lil Wayne'a i Kanye'ego Westa.
Ogólnie to lirycznie obraca się cały czas w okół podobnych tematów. Jednak Marshall robi to w sposób bardzo, bardzo dobry przykuwając naszą uwagę od pierwszej do ostatniej nutki.
Albumu można słuchać i słuchać nie czując znudzenia wsłuchując się i wgl nie zauważając zmiany utworów. To jest jak jedna wielka symfonia (no może teraz troszkę przesadziłem)  ale są takie utwory które wręcz wybijają się ponad przeciętność (co w tym wypadku znaczy, ponad poziom bardzo dobry). Pierwszą taką piosenką jest Talkin' 2 Myself, drugą Going Through Changes. Nie wiem czemu mi się tak podoba, ale początek trzeciej zwrotki, (wake up in the hospital, full of tubes) przyprawia mnie o dreszcze. Kocham po prostu. W ogóle od tego momentu zaczyna się poziom wybitny, po GTC słyszymy pierwszy singiel - Not Afraid który jak dla mnie jest po prostu krótkim opisem, streszczeniem całego albumu. Jarałem się tym dłuuugo. Kawałek któremu chcę poświęcić osobny kawałek, No Love. Najlepszy track Anno Domini 2010. Bez dwóch zdań. Lil Wayne jak tam jedzie to głowa mała. Liryka, flow, bit - to wszystko miażdży! To jak Weezy w pewnym momencie przyśpiesza, (Yeah put a dick in their mouth so i guess it's fuck what they say) to jak nawija Eminem, ten sampel z What Is Love, razem daje mieszankę wybuchową, mieszankę która długo nie schodzi z głośników. Tak więc, No Love zawiesiło baaardzo wysoko poprzeczkę i niestety żaden track już nie jest tak świetny. Co nie znaczy, że jest słabo. Wręcz przeciwnie. So Bad, Cinderella Man, Space Bound, 25 to Life i Almost Famous to jest poziom bardzo wysoki. W zasadzie mogę przyczepić się tylko do Love The Way You Lie. Wiem, wiem. Dużo zamieszania i promocji w okół tego było. Dużo zachwalania. Jednak ani panna Riri nie dała rady ani Em nie pokazał swoich możliwości. Nie żebym hejtował Rihannę, to co zrobiła z refrenem w Run This Town Jay'a Z to dla mnei absolutna czołówka śpiewanych rap-refrenów, po prostu nie siada mi ten kawałek i tyle. Co do gości, to jest ich mało. I bardzo dobrze, w końcu kto może powiedzieć lepiej o tym co się dzieje w głowie Slim Shady'ego jak nie on sam? Jedyna zwrotka została użyczona Wayne'owi i wiecie już co o niej myślę. Tak to jeszcze mamy wspomnianych już Kobe oraz Rihannę i niewspomnianą P!nk, która w moim osobistym odczuciu spisała się lepiej niż wokalistka z Barbadosu. Co do podkładów, to spotkałem się z opinią jako iż są najsłabszym ogniwem Recovery. No może producenckie majstersztyki to to nie są, ale jest dobrze, w niektórych momentach bardzo dobrze i nie ma na co narzekać. Co ciekawe, tylko jeden bit wyprodukował Dre i to jeszcze w kolaboracji z Nickiem Brongersem. Oprócz nich mamy Boi-1da, Just Blaze'a i kilku innych, w ostatnim kawałku jest Havoc. Podtrzymuję moje zdanie, to może być klasyk. Ma wszystko żeby się nim stać. Od podkładów przez teksty itd. W skali szkolnej po raz pierwszy od dawna mogę z czystym sumieniem dać 5.

niedziela, 6 lutego 2011

south, south #1

Curren$y - Pilot Talk

Dziś, po raz pierwszy zagłębię się w bardziej południowe klimaty. Ktoś powie "w końcu", przecież obecnie południe to najsilniejsza scena na rynku i w ogóle. No niestety, nie jestem ani wielkim fanem, ani nawet nie znam się na sałfern rap. Album ten, jest debiutem Curren$y'ego. Debiutem mainstream'owym, ponieważ wcześniej zdążył niezależnie wydać dwa albumy.

1. “Example”

2. “Audio Dope 2″
3. “King Kong”
4. “Seat Change” (featuring Snoop Dogg)
5. “Breakfast”
6. “Roasted” (featuring Trademark Da Skydiver & Young Roddy)
7. “Skybourne” (featuring Smoke DZA & Big K.R.I.T.)
8. “The Hangover” (featuring Mikey Rocks)
9. “The Day” (featuring Mos Def & Jay Electronica)
10. “Prioritize (Beeper Bill)” (featuring Nesby Phips)
11. “Chilled Coughpee” (featuring Devin the Dude)
12. “Address” (featuring Stalley)
13. “Life Under The Scope”


Na chwilę obecną, według last.fm, mam 78 odtworzeń tej płyty, z czego 47 w tym tygodniu. Przez ostatnie siedem dni był to najczęściej słuchany przeze mnie album. Co takiego ma w sobie ta płyta? Po raz pierwszy, walutę usłyszałem gdzieś w sierpniu. Po pierwszym przesłuchaniu odczucia były pozytywne, ale bez szału. Po jakimś tygodniu, w czasie pamiętnych upałów spacerując po mieście puściłem sobie PT raz jeszcze. Od razu poraziły mnie (w pozytywny sposób) bity, które mają w sobie taką lekkość i spokój zarazem. Leżąc w ogrodzie, nie namyślając się długo puściłem sobie od razy ten albumik.

Example to swoiste intro, które bardzo dobrze wprowadza nas w dalszą część płyty. Nie zwraca na siebie zbyt wiele uwagi, ale nie potrafię go przeskippować. Następnie słyszymy Audio Dope 2. Chyba największy kozak na płycie, bardzo dobry refren, świetne flow + bit dają mieszankę wybuchową którą można się jarać naprawdę długo!

Czymże byłby debiut wschodzącej gwiazdy bez Snoop Dogg'a?! Wielu raperów (i wokalistów/ek) wychodzi z założenia, że gościnny występ Doggfather'a to znakomita promocja dla albumu. W sumie racja, bo mimo tego, że ostatnie wyczyny Doggy Dogg'a nie powalają na kolana, to kiedy tylko usłyszę o jego featuringu, sprawdzam od razu z nadzieją na dobrą zwrotkę. Cóż, tym razem się nie rozczarowałem, ale też zbyt wiele dobrego powiedzieć nie mogę. Solidny występ bez fajerwerków.

Z innych gości, mamy w kawałku Roasted Trademark'a oraz Young Roddy'ego. Jest to jeden z najlepszych kawałków na płycie (top3 z pewnością) wokal Curren$y'ego w refrenie miażdży. W sumie, to nie jest śpiew,  coś pomiędzy nawijką a śpiewem, ale wychodzi bardzo dobrze. Zaskoczyła mnie bardzo dobra zwrotka Mos Def'a w The Day. Słyszałem kilka jego występów i raczej mnie nie porwały, ale tutaj jest naprawdę mocno. Mówiąc o gościach, grzechem byłoby zapomnieć o Devin'ie The Dude! Ten cienki głosik i-de-al-nie wpasował się w bit i zsynchronizował z gospodarzem.

Bity są bardzo dobre. Nie ma ani jednego słabszego. Produkcją zajął się w większości Ski Beatz, propsy dla niego! Naprawdę kawał wyśmienitej roboty.

Co do najważniejszej postaci na płycie, to nie mam zastrzeżeń. Reprezentant Nowego Orleanu ma ciekawy głos, flow też dobre, nie był monotonny. W zasadzie największym minusem jest długość, to tylko 42 minuty! Track więcej (albo dwa) naprawdę by się przydał. W końcu też, trzeba oddać hołd projektantowi okładki, która mnie osobiście powala.

Curren$y wydał ten album mając aż 29 lat, dodając fakt, iż jest do debiut, można z czystym sercem stwierdzić, że to o wiele za późno. Szczególnie, że jest to (drobny) kawałek naprawdę dobrej (baa, bardzo dobrej) muzyki. Nie byłbym obrażony gdybym mógł to usłyszeć wcześniej z przeświadczeniem, że ma jeszcze kilka takich albumów w swojej dyskografii. Niestety jak na razie są dwa krążki, trzeci w drodze. Kolejny materiał który mogę dodać do zakładki "czekam".

W skali szkolnej: 4+